niedziela, 16 października 2011

Nowy Jork. Dzień ostatni.

Do naszych serc zapukał smutek związany z nieuchronnie zbliżającym się powrotem. Ten nieproszony gość pojawia się zawsze, gdy podróż dobiega końca. Niby więc nic nowego, a jednak zawsze dajemy się mu zaskoczyć. Trudno rozstawać się z miejscem, które dostarcza wspaniałych przeżyć i emocji. Na szczęście ludzie (czytaj: MY), którzy ich doświadczyli, pozostają ciągle razem i dalej tworzą swoją własną historię. To wielkie szczęście. I wspaniale koi ten smutek, który stanął u drzwi i kołacze (jak mówią słowa piosenki).
I znów Nowy Jork. Jeszcze jeden, ostatni spacer. Dziewiętnaście stopni na termometrze to o jakieś piętnaście mniej niż mieliśmy właściwie przez większą część naszej podróży. Informacja o tym, że w Polsce jest około stopni dwóch, i tak każe nam się cieszyć tym, co mamy.
Zamykamy naszą przygodę tam, gdzie zaczęliśmy. Time Square tonie w promieniach październikowego słońca. Ludzie na ulicy poubierani są w grube, jesienne ciuchy. Pośród tłumu dającego się pokonać atmosferze pierwszych dni jesieni, okraszony słońcem Florydy i Bahamów, dumnie paraduję w krótkich spodenkach i sandałach, świętując prawdopodobnie ostatnią tego roku okazję do wystąpienia w tak mało okazałym uniformie. Jest niedzielne przedpołudnie. Pomimo, iż ulice i deptaki są raczej szerokie, ma się wrażenie ciasnoty. Przedzieramy się przez gąszcz nowojorczyków tłumnie odprawiających rytuał niedzielnego shoppingu, turystów łapczywie fotografujących wszystko co się da, i to czego się nie da, naganiaczy reklamujących obniżki cen w marketach, imprezy kulturalne oraz inne rozrywkowe atrakcje i wydarzenia, czarnych raperów z sobie właściwym wdziękiem przekonujących przechodniów do dealu życia, jakim jest zakup płyt z wyprodukowanymi przez nich songami, które, co oczywiste, są najlepszym i niepowtarzalnym kawałem muzy, jaki kiedykolwiek było i będzie im dane słyszeć w ich krótkim i szybkim życiu, a wszystko to przy rozdzierającym wtórze klaksonów samochodowych, miło drażniącym powonienie zapachem orzeszków prażonych w karmelu oraz mniej miłym swędem przypalonych hamburgerów i kiełbasek serwowanych z ruchomych barów. Ogólnie rzecz biorąc – wibrujące życie. Choć duże miasta generalnie nas męczą, to jakoś nie jest z tych. W powietrzu czuć, że ma potencjał do zaciekawiania, zaskakiwania i wciągania swoich ofiar do przemyślnie zastawianych pułapek. Jego ogrom niezmiennie przytłacza. Włóczymy się bez większego celu, zamysłu i co najważniejsze – bez naszej przyjaciółki „napinki”. Szybko rezygnujemy z zakupu pamiątek, które, jak wszędzie na świecie, grzeszą szmirą i totalnym bezguściem. Czas mija szybko. Coraz szybciej zbliża się ostatnia godzina naszego pobytu na tej ziemi. Ostatni kurs metrem na Queens, skąd po w pośpiechu spożytej ostatniej chińszczyźnie wsiadamy do air-train’a wiozącego nas na lotnisko. Za około 16 godzin będziemy w domu, gdzie zapewne zaczniemy mocno kombinować, kiedy i gdzie wyruszyć w kolejną podróż. Tym razem już chyba we czwórkę.

piątek, 14 października 2011

Florida Keys

Florida Keys to archipelag składający się z około 1,7 tys. wysp koralowych tworzących jakby łańcuch o długości ponad 200 km, wyznaczający naturalną granicę pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Zatoką Meksykańską. Część wysp połączona jest groblami i mostami, z których najdłuższy ma 7 mil długości i stanowi dość imponującą budowlę. Dzięki temu suchą nogą można przebyć drogę łączącą stały ląd (Półwysep Floryda) poprzez wyspę Key Largo na wschodzie z Key West na zachodzie. Przy okazji Key West stanowi najbardziej na południe wysunięty kontynentalny kraniec Stanów Zjednoczonych. Stąd już tylko 90 mil do Hawany …
Stąd już tylko 90 mil do Hawany ...
Podróż drogą łączącą wyspy do złudzenia przypomina trasę wiodącą przez Półwysep Helski. Po dwóch stronach woda i zieleń. Jednak infrastruktura turystyczna nieporównywalnie bardziej rozbudowana, choć o tej porze roku zdecydowanie opustoszała. Miasteczka nie wiadomo gdzie faktycznie się zaczynają i gdzie kończą (mimo oznaczeń). Wybrzeża raczej kamieniste i porośnięte gęstymi krzakami. To co z daleka wydaje się biało-piaszczystą plażą, w rzeczywistości jest usłane drobnymi kamyczkami, po których chodzenie raczej nie należy do przyjemności. Woda ma konsystencję, temperaturę, kolor i zapach dwutygodniowego rosołu bulgotającego na wolnym ogniu, zaprawionego przedawkowaną ilością grubo posiekanej włoszczyzny. Taka tekstura raczej nie zachęca do kąpieli. To dla nas duże rozczarowanie. Liczyliśmy na piękne, piaszczyste plaże i przejrzystą, lazurową wodę. Trudno. Miejscowi z szczerym przekonaniem zachwalają urok okolicznych raf. Zapewniają, że w ich okolicach woda jest krystalicznie czysta i naszpikowana niewiarygodnie dużym bogactwem podwodnej fauny i flory. Nie decydujemy się jednak na wypożyczenie łodzi (spokojnie, spokojnie, wystarczająco bezpiecznej), aby udać się na jedno z miejsc zgodnych z opisem tubylców. Ostatecznie zniechęca nas do tego widok ponad półmetrowej płetwy rekina wystającej ponad powierzchnię wody w odległości około 20 metrów od brzegu. Około dwustu metrów w bok w wodzie taplają się ludzie. Floryda jest na topie listy miejsc, w których zanotowano wypadki rekinich ataków na ludzi.
Odwiedzamy Key West – wyspę-miasto Hemingwaya. Tutaj powstało kilka jego słynnych dzieł zanim wyemigrował do Hawany. Key West to kurort tętniący życiem. Nawet o tej porze roku. Dużo tu taniej i krzykliwej szmiry, ale ludzie najwyraźniej to kupują. Towarzyszy temu dość urokliwa, lekka i kolorowa zabudowa, dużo zieleni i niewiarygodnie uciążliwy upał. Pośród gąszczu niezliczonych kafejek, barów i restauracji udaje nam się znaleźć nawet taką, która serwuje „polish pierogies”. Nie korzystamy jednak z okazji ich pochłonięcia, może i bezzasadnie poddając pod wątpliwość autentyczność receptury oraz biorąc pod uwagę dość wygórowaną cenę. Co krok pojawiają się akcenty kubańskie – sklepy z charakterystycznymi dla tego kraju pamiątkami i niezliczone punkty sprzedaży cygar (niestety nie produkowanych na Kubie, choć z kubańskiego tytoniu w innych krajach regionu Ameryki Środkowej i stamtąd sprowadzanych na miejscowy rynek – skutki embarga handlowego nałożonego przez Stany w roku 1962). Ku naszemu zaskoczeniu, udaje nam się tutaj znaleźć w miarę piaszczystą plażę, jednak woda w oceanie nieugięcie pozostaje zgodna z opisem powyżej. Tak, czy inaczej, zanurzenie w zupie minimalnie chłodniejszej od ziejącego gorącem powietrza, przynosi chwilę ulgi.
Spędzamy również kilka przyjemnych chwil w ośrodku pomocy delfinom. Przyglądamy się ich popisom i podziwiamy ich nadzwyczajne umiejętności współpracy z człowiekiem. Za sowitą opłatą udaje nam się z nimi nawet chwycić za płetwy.
Zdecydowanym atutem tego miejsca jest gastronomia nastawiona na dania skomponowane w oparciu o świeżo odłowione bogactwa morza. Świeże rybki, olbrzymie krewety, lobstery i inne rarytasy cieszą nasze podniebienia. Dla odmiany, Qubito odkrywa rozkoszny smak … cebuli.
Mimo kilku niedogodności i rozczarowań, spędzamy tutaj kilka uroczych dni, rzec by można „wyjątkowo” odpoczywając, a nie goniąc do upadłego za poznaniem czegoś nowego.
A te zachody słońca … Przepyszota …

poniedziałek, 10 października 2011

Everglades

Everglades było bardzo mocno oczekiwanym punktem naszej podróży. Odkąd nasunęła nam się analogia do boskiego Los Llanos, dreszczyk emocji i trudności w pohamowaniu euforii towarzyszyły nam jak wierny pies-przyjaciel, albo kotka-przyjaciółka.
Aby dotrzeć tutaj, musieliśmy przeżyć swego rodzaju gehennę związaną z atakiem cyklonu, co o tej porze roku na Florydzie nikogo nie dziwi. Nas jednak tak. Obfitość deszczu była tak wielka, że podróż samochodem była praktycznie nie możliwa. Przynajmniej dla nas. Lokalesi jakoś sobie z tym radzili. Choć nie wszyscy. Wielu stawało na poboczach drogi czekając na zbawienne osłabienie siły opadu. Ściana wody wydawała się nie do przebycia. Na dodatek wiatr wiejący z dość przyzwoita siłą (w ocenie doświadczonego surfera), nie wydawał się być sprzymierzeńcem. Posuwając się zawrotną prędkością 10-20 mil na godzinę, a momentami zwalniając do zera, dotarliśmy do Floryda City – bramy do Everglades. Na miejscu pocieszono nas, że pogoda będzie jeszcze gorsza. Dziś i jutro nie ma szans na poprawę. W telewizji ogłoszono stan zagrożenia powodziowego. Lekko podłamani tym faktem wymyślaliśmy sobie zajęcia daleko odbiegające od planu naszego podboju Everglades. Podbój natury został uniemożliwiony przez naturę.
Kolejny poranek nie napawał optymizmem. Co prawda chmury wydawały się być lekko przerzedzone, ale ciągle mżyło. Towarzyszyła temu nieziemska duchota. Po śniadaniu jednak, coś drgnęło w rajstopach. Przestało padać, a pomiędzy deszczowymi nimbostratusami zaczęły pojawiać się skrawki błękitnego nieba. Czyżby fatalne prognozy miały się nie sprawdzić?
Nie czekając na rozstrzygnięcie, ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Everglades. Zanim tam dotarliśmy, wyszło słońce, a niebo stało się prawie bezchmurne. Na bramie pobraliśmy mapy parku, i po wysłuchaniu standardowych porad tutejszych wolontariuszy, po paru sekundach byliśmy w królestwie krokodyli, aligatorów (Everglades to podobno jedyne miejsce na świecie, w którym te dwa rodzaje gadów rzędu krokodyli żyją razem, w tym samym rejonie, i jeszcze jedna interesująca informacja – istnieją tylko dwa gatunki aligatorów, amerykański i chiński, różnią się między sobą głównie tym, że ten drugi ma skośnie oczy), żółwi, panter, licznych gatunków ptaków i … niestety komarów. Ale nas podziabały niemiłosiernie! Żadna Mugga nie dała rady (a więc nie tylko na Kaszubach i Mazurach jest nieskuteczna). Nawet Qubito ucierpiał, choć Matka Polka z poświęceniem waliła po łbach nędzne kreatury, jednak ostatecznie musiała polec w nierównej walce z przeważającymi siłami wroga.
No cóż, pora roku trochę nie ta na oglądanie zwierzyny. Pora deszczowa nie sprzyja tropieniu dziczyzny, bo wody jest za dużo i w związku z tym, zwierząt więcej przesiaduje w wodzie niż na suchym lądzie, którego siłą rzeczy jest mniej kosztem wody. Na Llanos nie przeszkadzało to w potykaniu się o kajmany i inne tym podobne (tam też byliśmy w czasie pory deszczowej), tutaj niestety było inaczej. Pierwszego dnia udało nam się zobaczyć jedynie dwa krokodyle, cień wypływającego na powierzchnię wody żółwia i, na zakończenie dnia, jednego aligatora wygrzewającego się w promieniach zachodzącego słońca tuż przy drodze wyjazdowej z parku. Było trochę ptaków, lasy mangrowe, trujące drzewa i parę innych ciekawostek sensu stricte przyrodniczych. Większość z tych naturalnych bogactw podziwialiśmy z pokładu łodzi wyruszającej z przystani Flamingo posadowionej na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, kursującej po wodach Everglades.
Zwieńczenie pierwszego dnia poszukiwań dziczyzny - aligator przy drodze wyjazdowej z parku
Drugi dzień obfitował w większą ilość aligatorów i żółwi. Jednak atrakcją, niestety zdecydowanie mniej przyrodniczą, był bardzo mokry rejs łodzią o dość specyficznej konstrukcji (odsyłam do źródeł internetowych), nazywaną airboat (jeśli ktoś ogląda serial CSI: kryminalne zagadki Miami, to tam w czołówce filmu właśnie na takim chłopaki szaleją). Frajda jak ta lala! Śmigło jak w samolocie wprawiające płaskodenną łódź w ślizg umożliwia pływanie niemalże po trawie lekko przykrytej wodą. Wrażenie niesamowite. Przy okazji równie piękny, jak i nudny krajobraz Everglades, nabrał nowych kształtów i dostarczył nowych wrażeń.
Z ciekawostek, trochę późno, ale odkryłem w końcu coś co rozwesela serca w upalne popołudnia i wieczory. Nieco lepszy i tańszy odpowiednik naszego lidlowego Zinfandela za jedyne 2,77 USD w lokalnym supermarkecie. Masakra.

piątek, 7 października 2011

Bahamy

To miejsce zawsze kojarzyło nam się z ideałem piękna i egzotyki. Marzenie o słonecznej wyspie z palmami i śnieżnobiałym piaskiem zawsze koiło psychę nadwyrężoną trudami codzienności. Po doświadczeniu spotkania z Bahamami, możemy zasadniczo potwierdzić, iż jest to miejsce piękne i ciekawe, choć pewnie w rankingu wysp oceanicznych ustępuje przyafrykańskim (choćby Seszele), czy też polinezyjskim pięknościom (uwaga: twierdzenie może być nieprawdziwe i pozostaje do zweryfikowania w przyszłości, co daj Boże!).
W sumie byliśmy na trzech wyspach archipelagu, choć w planie były cztery (z powodu złych warunków atmosferycznych, kapitan statku zadecydował o tym, że zejścia na ląd nie będzie). Odwiedziliśmy wyspy Grand Bahama oraz New Proviedence z przyległą do niej Paradais Island. Zwłaszcza ta ostatnia przypadła nam do serca. Piękne plaże, zieleń, lazurowa i ciepła jak zupa woda … Właściwie tylko i aż to. Bo tak naprawdę to jedyne, ale jakże wielkie bogactwo i atrakcja tych wysp. No może dorzucić by tu można jeszcze lokalną kulturę, ale tego akurat liznęliśmy w niewielkim stopniu. Ludzie kombinują, jak tu jeszcze bardziej uatrakcyjnić to, co i tak bez ich ingerencji jest atrakcyjne. Miejscowy oraz światowy biznes buduje tu wytworne i drogie hotele, parki rozrywki, centra handlowe naszpikowane głównie sklepami z drogą biżuterią oraz lokalnym rzemiosłem, rozwinięte są sieci firm organizujących żądnym atrakcji turystom nurkowania, pływanie z delfinami, czy też parasailing. Wyspy jak magnes przyciągają ludzi, w tym bogate sławy świata show biznesu, które kupują tutaj posiadłości, względnie spędzają kilka nocy w luksusowym hotelu płacąc za tę przyjemność, bagatela, 25 tys. dolarów za noc. Dzięki temu Bahamy żyją z turystyki i żyć z niej potrafią. Choć miejscami widać, że jeszcze troszeczkę brakuje im do poziomu bardziej rozwiniętych krajów (takie wrażenie odnieśliśmy na Grand Bahama). Pokusić się można nawet o twierdzenie, że wyspa wyspie nie równa. Jak dla nas, tej całej infrastruktury przemysłu turystycznego mogłoby nie być. Przemysł, który chce poprawiać naturę i nie potrafi uniżenie przyjąć bardziej dyskretnej i drugoplanowej roli, czasami potrafi popsuć radość z obcowania z dziełem Stwórcy. Na szczęście na 700 wsyp archipelagu, tylko około 30 jest zamieszkałych. Alleluja! I to pewnie ta pozostała część, której niestety nie dane nam było zobaczyć, jest spełnieniem naszych marzeń …

Niby egzotyka, a foczki jakieś takie swojskie ...
Po powrocie z Bahamów, pokręciliśmy się jeszcze trochę po Miami, stawiając stopę na ciągnących się kilometrami plażach królestwa lansu jakim jest Miami Beach oraz odwiedzając dzielnicę kubańską – Little Havana. Nie wiemy dokładnie, czego się po tutejszej Havanie spodziewaliśmy, ale na pewno to nie było to. W każdym razie rumu i cygar nie kupiłem.

Qubito rządzi na dreptaku w Miami Beach

niedziela, 2 października 2011

Miami

Miami to miasto bardziej latynoskie niż amerykańskie. Na ulicy dominuje raczej język hiszpański, niż angielski. Z racji niedzieli, w przyportowych centrach handlowo – rozrywkowych króluje typowa latynoska fiesta. Ale jazda! Nasza kochana Kuba jest oddalona od tego miejsca o okolo 140 mil, ale klimat tego miejsca sprawia, że można poczuć ją tutaj. Tylko zdecydowanie bardziej na bogato.
Miami traktujemy raczej jako przyczółek, z którego zastartujemy do kolejnych punktów programu. Na pierwszy ogień pójdą Wyspy Bahama. To już jutro. Znikamy zatem na morzu na pięć kolejnych dni.

sobota, 1 października 2011

Wielki Kanion

Dotarcie do Wielkiego Kanionu zajęło nam prawie jeden dzień. Arizona przywitała nas parzącym upałem. Temperatura tego dnia sięgała 38 stopni Celsjusza. Z Phoenix, dokąd dotarliśmy samolotem, przeprawiliśmy się samochodem przez malownicze terytoria przygranicznego stanu USA na południową krawędź kanionu, trawersując między innymi ziemie zamieszkałe wcześniej przez słynne plemię Apaczów oraz historyczną Route 66. Do kanionu dotarliśmy już po ciemku, także atrakcje czekały na nas dopiero następnego dnia.
Niestety pogoda nam nie dopisała. Prawie od samego rana nad kanionem gromadziły się chmury, tworząc scenerię przytłaczającej szarości. Nie przeszkadzało to jednak w zachwycie nad tym cudem natury, które bez dwóch zdań powaliło nas swoim pięknem i ogromem. To jest jedno z tych miejsc, do których docierasz, i pierwszy kontakt wywiera tak piorunujące wrażenie, że nie jesteś w stanie powiedzieć nic, poza staropolskim „O k…. !”. Tak wielkiego wrażenia nie wywarł na nas Kanion Colca w Peru, który jest zdecydowanie głębszym kanionem od Kanionu Kolorado, ale jest tworem o zupełnie innym charakterze, przynajmniej estetycznym (nie wchodząc w aspekty geologiczne). Popołudnie przyniosło deszcz. Zerwał się potwornie silny wiatr. Nasze plany związane z kontemplacją zachodu słońca spaliły na panewce. Musieliśmy ewakuować się ze szlaku wiodącego krawędzią kanionu, mając nadzieję, że kolejnego dnia pogoda będzie po naszej stronie.
Było trochę lepiej. Wstaliśmy o 5-tej rano by udać się na obserwację wschodu słońca. Piękny słoneczny poranek nas nie zawiódł. Było magicznie. Kanion ukazał się nam w pełnej krasie w promieniach wschodzącego słońca, w sposób zupełnie inny niż dnia poprzedniego. Lot helikopterem nad kanionem, który niestety był dany tylko tym, którzy mieli ukończone dwa lata i nie byli w ciąży, odsłonił kanion z jeszcze innej perspektywy. Istna potęga. Czysty zachwyt. Uwielbienie natury.
Wielki Kanion Kolorado o poranku
Niestety pogoda w górach, niczym kobieta, zmienną jest. Około południa rozpętała się burza i obfita ulewa. Zasnute chmurami niebo nie dawało szans na poprawę. Znów musieliśmy ewakuować się ze szlaku, tym razem jednak z poczuciem względnego nasycenia. Względnego, bo zakładam, że czymś tak wspaniałym, jak Wielki Kanion, nie można się nasycić …

środa, 28 września 2011

Nowy Jork c.d.

Po jednodniowym oddechu od zgiełku wielkiego miasta, powróciliśmy do codziennej rutyny pogromców nowojorskich ciekawostek. Rano szybkie śniadanie, oporządzanie głównie małego, metro do centrum i heja! Tego dnia pogoda zdecydowanie się poprawiła. Wyszło w końcu słońce, co dawało nam szansę na zrealizowanie planów uzależnionych od dobrych warunków atmosferycznych – rejs żaglowcem wokół Manhattanu oraz wjazd na punkt widokowy zlokalizowany na 86. piętrze Empire State Building - najwyższego budynku Nowego Jorku (381 metrów, 443 metry z anteną, ogółem 102 piętra). W oczekiwaniu na zaokrętowanie przespacerowaliśmy się po Chinatown oraz Little Italy tj., jak nazwa zugeruje, dzielnicach opanowanych przez emigrantów z Chin i Włoch. Klimat na ulicach Chinatown iście azjatycki. Ludzie czystej krwi azjatyckiej (lub lekko zmieszanej), krzaczkowate literki uśmiechające się z każdego neonu, wystawy sklepowej, menu w restauracji, niezły bałagan i brud na ulicach, no i przede wszystkim charakterystyczny smród znany nam z innych wojaży, skutecznie przenoszą nas w realia innego kontynentu. Klimatu włoskiego w dzielnicy włoskiej – nie poczuliśmy (poza spaghetti pożartym w ramach lunchu).
Przejażdżka żaglowcem Clipper City, będącym repliką statków handlowych wykorzystywanych do transportu w XIX wieku, była baaaardzo milusia i relaksująca, a pomruk wiatru w żaglach rozpostartych na tle Statui Wolności dumnie prężącej się w promieniach słońca, pewnie długo pozostanie w naszej pamięci (ale banał!).

I znowu statuja i Matka Polka... :). Tym razem obydwie bez zgiętego łokcia.
Pozytywnie zbudowani piękną pogodą, ostrzyliśmy sobie apetyty na Empire State Building. Niestety, gdy dotarliśmy na taras widokowy, wieża zaczęła powoli tonąć w chmurach i niewiele zdążyliśmy zobaczyć, zwłaszcza, że Q zrobił kupę i musieliśmy przymusowo lądować w toalecie, tracąc cenne minuty przeznaczone na czynności mniej gówniane. Po wyjściu z toalety, nie było widać już nic. Chmury szczelnie otoczyły górną partię budynku. Na szczęście, jeśli chodzi o wrażenia, nie różniły się one znacznie od tych, które towarzyszyły nam na Top of The Rock.
Ostatniego dnia pobytu w Nowym Jorku nie robiliśmy nic konkretnego, choć do roboty znalazłoby się wiele.
Trochę żal nam jest wyjeżdżać, choć plan na kolejne dni jest w naszej ocenie bardziej interesujący. Nowy Jork nas nie rozczarował. Jest to bardzo ciekawe miejsce, stwarzające ogromne możliwości dla kogoś, kto ma dużo czasu i pieniędzy. Ilość atrakcji jakie oferuje wydaje się być niezliczona. My sami mieliśmy kłopot z wyborem opcji spędzenia czasu przeznaczonego na jego poznanie i zdajemy sobie sprawę, że tylko nieznacznie liznęliśmy tego olbrzymiego tortu. A ten olbrzymi tort to bujne życie nocne, niezliczone teatry na Broadwayu, chóry gospel w Harlemie, atrakcje sportowe (poza baseball’em - koszykówka, futbol amerykański, hokej, tenis (US Open), czy też maraton nowojorski w pierwszą niedzielę listopada), koncerty w Carnegie Hall oraz innych mniej lub bardziej kameralnych miejscach (w tym klubach jazzowych będących mekką wielbicieli tego rodzaju muzyki), czy chociażby uczestnictwo w niedzielnym nabożeństwie, w którejś z czarnych dzielnic Nowego Jorku (zwłaszcza żałujemy tego, że mieszkając w czarnej części Brooklynu nie skorzystaliśmy z tej możliwości), z itepe, itede … Niektórych kawałków tortu nie skosztowaliśmy ze względu na ograniczony czas pobytu, możliwości (staraliśmy się Q kłaść o czasie do spanka), albo generalnie nie tą porę roku, czy też i inne okoliczności (np. sezon NBA, remont Carnegie Hall, itp.).
Może jeszcze tu kiedyś wrócimy, żeby nadrobić co nie co. Na pewno na jeden dzień, przed naszym wylotem do Polski.
Jutro rano lecimy dalej.
I jeszcze specjalnie dla Brata - nasze mordki