poniedziałek, 10 października 2011

Everglades

Everglades było bardzo mocno oczekiwanym punktem naszej podróży. Odkąd nasunęła nam się analogia do boskiego Los Llanos, dreszczyk emocji i trudności w pohamowaniu euforii towarzyszyły nam jak wierny pies-przyjaciel, albo kotka-przyjaciółka.
Aby dotrzeć tutaj, musieliśmy przeżyć swego rodzaju gehennę związaną z atakiem cyklonu, co o tej porze roku na Florydzie nikogo nie dziwi. Nas jednak tak. Obfitość deszczu była tak wielka, że podróż samochodem była praktycznie nie możliwa. Przynajmniej dla nas. Lokalesi jakoś sobie z tym radzili. Choć nie wszyscy. Wielu stawało na poboczach drogi czekając na zbawienne osłabienie siły opadu. Ściana wody wydawała się nie do przebycia. Na dodatek wiatr wiejący z dość przyzwoita siłą (w ocenie doświadczonego surfera), nie wydawał się być sprzymierzeńcem. Posuwając się zawrotną prędkością 10-20 mil na godzinę, a momentami zwalniając do zera, dotarliśmy do Floryda City – bramy do Everglades. Na miejscu pocieszono nas, że pogoda będzie jeszcze gorsza. Dziś i jutro nie ma szans na poprawę. W telewizji ogłoszono stan zagrożenia powodziowego. Lekko podłamani tym faktem wymyślaliśmy sobie zajęcia daleko odbiegające od planu naszego podboju Everglades. Podbój natury został uniemożliwiony przez naturę.
Kolejny poranek nie napawał optymizmem. Co prawda chmury wydawały się być lekko przerzedzone, ale ciągle mżyło. Towarzyszyła temu nieziemska duchota. Po śniadaniu jednak, coś drgnęło w rajstopach. Przestało padać, a pomiędzy deszczowymi nimbostratusami zaczęły pojawiać się skrawki błękitnego nieba. Czyżby fatalne prognozy miały się nie sprawdzić?
Nie czekając na rozstrzygnięcie, ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Everglades. Zanim tam dotarliśmy, wyszło słońce, a niebo stało się prawie bezchmurne. Na bramie pobraliśmy mapy parku, i po wysłuchaniu standardowych porad tutejszych wolontariuszy, po paru sekundach byliśmy w królestwie krokodyli, aligatorów (Everglades to podobno jedyne miejsce na świecie, w którym te dwa rodzaje gadów rzędu krokodyli żyją razem, w tym samym rejonie, i jeszcze jedna interesująca informacja – istnieją tylko dwa gatunki aligatorów, amerykański i chiński, różnią się między sobą głównie tym, że ten drugi ma skośnie oczy), żółwi, panter, licznych gatunków ptaków i … niestety komarów. Ale nas podziabały niemiłosiernie! Żadna Mugga nie dała rady (a więc nie tylko na Kaszubach i Mazurach jest nieskuteczna). Nawet Qubito ucierpiał, choć Matka Polka z poświęceniem waliła po łbach nędzne kreatury, jednak ostatecznie musiała polec w nierównej walce z przeważającymi siłami wroga.
No cóż, pora roku trochę nie ta na oglądanie zwierzyny. Pora deszczowa nie sprzyja tropieniu dziczyzny, bo wody jest za dużo i w związku z tym, zwierząt więcej przesiaduje w wodzie niż na suchym lądzie, którego siłą rzeczy jest mniej kosztem wody. Na Llanos nie przeszkadzało to w potykaniu się o kajmany i inne tym podobne (tam też byliśmy w czasie pory deszczowej), tutaj niestety było inaczej. Pierwszego dnia udało nam się zobaczyć jedynie dwa krokodyle, cień wypływającego na powierzchnię wody żółwia i, na zakończenie dnia, jednego aligatora wygrzewającego się w promieniach zachodzącego słońca tuż przy drodze wyjazdowej z parku. Było trochę ptaków, lasy mangrowe, trujące drzewa i parę innych ciekawostek sensu stricte przyrodniczych. Większość z tych naturalnych bogactw podziwialiśmy z pokładu łodzi wyruszającej z przystani Flamingo posadowionej na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, kursującej po wodach Everglades.
Zwieńczenie pierwszego dnia poszukiwań dziczyzny - aligator przy drodze wyjazdowej z parku
Drugi dzień obfitował w większą ilość aligatorów i żółwi. Jednak atrakcją, niestety zdecydowanie mniej przyrodniczą, był bardzo mokry rejs łodzią o dość specyficznej konstrukcji (odsyłam do źródeł internetowych), nazywaną airboat (jeśli ktoś ogląda serial CSI: kryminalne zagadki Miami, to tam w czołówce filmu właśnie na takim chłopaki szaleją). Frajda jak ta lala! Śmigło jak w samolocie wprawiające płaskodenną łódź w ślizg umożliwia pływanie niemalże po trawie lekko przykrytej wodą. Wrażenie niesamowite. Przy okazji równie piękny, jak i nudny krajobraz Everglades, nabrał nowych kształtów i dostarczył nowych wrażeń.
Z ciekawostek, trochę późno, ale odkryłem w końcu coś co rozwesela serca w upalne popołudnia i wieczory. Nieco lepszy i tańszy odpowiednik naszego lidlowego Zinfandela za jedyne 2,77 USD w lokalnym supermarkecie. Masakra.

2 komentarze:

  1. Piękne miejsce i potęga natury oraz ulubiony trunek na "Z" za uczciwe pieniądze. (to ostatnie z wykluczeniem dzieci do lat dwóch i matek w stanie odmienionym) - czego więcej potrzeba....
    Łódka znana, choć nie pływałem. Liczę więc na super foty z bagien, oraz film z bagiennych wojaży airboat`em. Tęsknimy za Wami, ale o tym zgodnie z obietnicą nic nie wspominam, aby urlopu Wam nie psuć. Bawcie się dobrze, wszystko niech Wam się w pamięci i na kartach dobrze zapisuje, bo nie będziecie się mogli odpędzić od oślich pytań.
    Pa................

    OdpowiedzUsuń
  2. Pogoda spłatała Wam niesamowitego figla,może jednak niezupełnie do końca,bo tak,czy inaczej,cel osiągnęliście.
    "Lokalesi" do takiej aury przywykli,bo wiedzą,że mokra pora trwa od maja do listopada,ale Wy zapewne nie zdawaliście sobie do końca sprawy z tego,co może Was spotkać? :-( I tak znaleźliście się w środku cyklonu.Całe szczęście,że nie trwał długo i mimo wszystko,nie był tak groźny i silny ... tak,czy inaczej poznaliście jego smak,a później,kiedy minęliście bramę tego pięknego Parku, już tylko uśmiechaliście się.Zobaczyliście świat dzikiej subtropikalnej przyrody i jeszcze na koniec rejsik wspaniałą łódką.
    Airboat - wiem,jak wygląda,ale czy było dane Wam wszystkim nią płynąć?
    Na zakończenie mam pytanie.Co Was bardziej urzekło : Everglades,czy wenezuelski Los Llanos?
    PS. Aligator okazały!Czy to "Chińczyk",czy "Amerykanin"? :)

    OdpowiedzUsuń